sobota, 28 lipca 2012

BEAST Beautiful Night

Ta piosenka kręci mnie na maksa, wiem że z opóźnieniem się obudziłam w jej kwestii. Ważne, że ją złapałam i męczę od dwóch dni :D


czwartek, 26 lipca 2012

Hanazakari no Kimitachi e



Co prawda staram się unikać szkolnych historii, bo często są nudne. Ta taka nie była. Po drugie dawno nie oglądałam japońskich dram, a ta okazała się cudownych przeoczeniem w mojej filmowej przeszłości. Jak to się stało że ją nie obejrzałam do tej pory, nie wiem. Ważne jest to że spędziłam wyśmienite dwa dni przyklejona do ekranu monitora.


Schemacik,który zawsze się sprawdza. Dziewczyna przebiera się za chłopaka by załatwić kilka ważnych spraw. W tym przypadku Ashiya Mizuki (Maki Horikita), pragnie uczęszczać do liceum męskiego by mieć możliwość wpłynięcia na decyzję
Sano Izumi (Shun Oguri) o wznowieniu kariery skoczka wzwyż. Zmienia kilka ciuchów, obcina włosy, zamienia końcówki wyrazów z formy żeńskiej na męską i załatwione. Ma dziewczyna ważne powody, by się aż tak poświęcać. Czuje się winna i uważa że to ona przyczyniła się do złamania kariery świetnie zapowiadającego się sportowca. Zrobi prawie wszystko by osiągnąć cel jakim jest powrót Sano do treningów i skoków. Ale zanim to nastąpi, musi dziewczyna stawić czoła wszystkim zagrożeniom które na nią czyhają w Liceum Osaka. Po pierwsze jest nowa a na dodatek przyjechała z Ameryki, poza tym musi się wykazać na polu sportowym i wszelakich umiejętności, bo w tej elitarnej szkole nie da się przeżyć jeśli się nie uczestniczy w nieustającej rywalizacji pomiędzy poszczególnymi dormitoriami. I jeszcze musi się odnaleźć w całym stadzie przystojniaków i nie zdradzić ze swoją tożsamością.

Nie trudno domyśleć że Muziki nie miała łatwo, spotykała na swej drodze mnóstwo przeszkód, ale jej hart ducha oraz silne postanowienie by pomóc temu zdolnemu chłopakowi, pozwalało jej przetrwać wszystko. Początkowo nieakceptowana, szybko zyskała sympatię pozostałych uczniów. Pokochała szkołę oraz jej atmosferę i oczywiście zagubionego na swej drodze życiowej Sano. Na niej także skupiły się miłosne ataki, więc nie mogło się dziewczę nudzić. A jej postawa w dziwny i magiczny sposób wpływała pozytywnie na ludzi z którymi się przyjaźniła.


Schematy, schematy, ale jakże umiejętnie i sprawnie zaserwowane. To po prostu majstersztyk w animowej konwencji. Mogę pisać w samych superlatywach, bo tak dobrej komedii japońskiej nie miałam okazji do tej pory oglądać. Wszystko było wyważone. Przede wszystkim gagi których ogromna moc uderza w widza ale jakże dobrze tonowały rozterki natury miłosnej i moralnej i były naprawdę śmieszne. Myślę jednak że ten rodzaj humoru jest zarezerwowany dla zaprawionych pożeraczy anime, niektórym może nie odpowiadać. Ale nawet pośród tych wszystkich komediowych scenek udało się przemycić kilka ważnych prawd o istocie przyjaźni, walce o swoje marzenia i działaniu w kolektywie. HnK miało to co powinna mieć dobra haremówka, mnóstwo charakterystycznych i budzących sympatię postaci, których przystojność w niczym człowiekowi nie przeszkadza a wprost przeciwnie wprawia w anielski nastrój.Nie mogę się czepiać scenariusza, chyba że odcinka specjalnego który był wyraźnie pisany na kolanie na fali popularności całego przedsięwzięcia. Gra aktorska w żadnym punkcie mnie nie rozczarowała wszyscy byli jakby na swoim, właściwym miejscu. No może lekko bym podkręciła samego Sano, bo był taki odrobinę skamieniały przy całej reszcie ale spokojnie wpisywał się w konwencję.


W jednej kwestii muszę koniecznie zapiać lekko z zachwytu, ponieważ to postać Nakatsu nie tylko mi się podobała ale po prostu moim zdaniem zmiotła swoją energią całe towarzystwo. To niewątpliwe zasługa gry Tôma Ikuta,który stworzył bohatera o którym z pewnością się nie zapomina. Biedny Nakatsu nieustannie toczył walki albo z samym sobą albo z rywalami którzy tak naprawdę natychmiast stawali się jego przyjaciółmi i chyba był najbardziej tragicznym a jednocześnie najbardziej zabawnym bohaterem tej dramy. Kochany, sympatyczny, pełen humoru po prostu tylko go schrupać :)


Hanazakari no Kimitachi e to klasyk który trzeba koniecznie zobaczyć, a poza tym wspaniała bomba energetyczna. Dużo zamieszania, dużo zabawy, dużo przebierania, ciekawa fabuła.
W swojej kategorii nie waham się ani sekundy by dać tej dramie aż 10 punktów! Dawno tak dobrze się nie bawiłam.

Moja ocena 10/10

poniedziałek, 23 lipca 2012

Juniel - iIla illa

Prosta pioseneczka ale niezwykle wpadająca w ucho. I już Cię prześladuje przez cały dzień :D Ale jakże przyjemne są to rytmy.

niedziela, 22 lipca 2012

M.Butterfly



Obejrzałam ten film z polecenia mojej mamy. Słowa "to w Twoich klimatach" były wystarczającą zachętą. Nie chce zagłębiać się co dokładnie moja rodzicielka miała na myśli, bo mogę naprawdę dojść do niebezpiecznych wniosków. Tak czy inaczej, pierwszy raz od dłuższego czasu sięgnęłam po zachodni film. A mam z ich oglądaniem coraz większy problem.

Wybaczcie ale od kilku dni się głowię jak opisać fabułę by nie zdradzić istoty a zarazem, przekazać te kilka zdań które nasunęły mi się po jego obejrzeniu. Umówmy się tak że zaznaczę w którym miejscu rozpocznę niebezpieczne spamowanie, nie dla tych którzy naprawdę chcą ten seans przeżyć zgodnie z intencją twórców.

Człowiek w obcym państwie w nieznanej kulturze naprawdę może się zagubić. Z jednej strony wszystko wydaje mu się tajemnicze i urzekające z drugiej niebezpieczne i niezrozumiałe. Rene Gallimard jest francuskim dyplomatą, którego los rzucił do Chin. W okresie kiedy rewolucja kulturalna szalała w najlepsze, groźba następnej wojny nieustająco wisiała na włosku, a jednym z nielicznych mocarstw które miały swoje placówki dyplomatyczne w państwie środka, była właśnie Francja. Rene na jednym z oficjalnych przyjęć podziwia wykonanie arii z opery Madame Butterflly wykonywaną przez artystkę opery chińskiej. Udaje mu się zamienić kilka słów z słynna divą, która z miejsca wywraca jego światopogląd na temat tego jaki stosunek do tej opery mają Azjaci. Zaprasza go by odwiedził operę chińską, poznał prawdziwe kulturowe dziedzictwo wschodu. On już jest zafascynowany słowami, gestami i wszystkimi tymi przemilczeniami jakimi został obdarzony przez artystkę. Oczywiście rusza na spektakl, jest jedynym białym na widowni ale to kompletnie nie ma znaczenia. Bo aura plus tajemnicza Song Liling już go skutecznie uwiodły.


Biedaczek nie zdaje sobie sprawę, że właśnie wpadł w potrzask. On żonaty mężczyzna wdaje się w romans z Azjatką. On awansujący coraz wyżej dyplomata jest tak naprawdę tylko narzędziem w rękach Chińskiej Partii Ludowej, której szpiegiem jest Song Liling. Rene tego nie widzi,a skromna, potulna, cicha, ale niezwykle elokwentna diva operowa zawładnęła jego zmysłami. Jest ślepy na tyle rzeczy, bo orientalny romans staje się tak naprawdę ziszczeniem jego marzeń, kobiety zachodu go męczą. A Chinka utrzymuje jego zainteresowanie, podsycone informacją że spodziewają się dziecka. Ona znika na kilka miesięcy, by powrócić w odpowiednim czasie z "dostarczonym" przez Partię podstawionym dzieckiem. Jednak Song Liling twierdzi że jest nieustająco pod kontrolą władz i muszą się rozstać. I tak ich kontakt się urywa na długie lata.


Spamowanie jak blogowanie, lekko łatwo i przyjemnie Wszystko co poniżej nie dla tych co nie lubią wiedzieć jak film się kończy.


Już sama treść filmu opisanego do tego miejsca wydaje się być ciekawa. Ale jak się domyślacie nie sięgnęłabym raczej po film szpiegowski, gdyby w tym filmie nie było tego czegoś w postaci zaskoczenia na którym miała się opierać cała fabuła. Widz od pierwszej klatki tego filmu jest poinformowany, że historia miała rzeczywiście miejsce. Nikt jednak by nie pisał sztuki (bo takowa powstała i cieszy się niesłabnącą popularnością) i nie kręcił filmu na podstawie tych wydarzeń gdyby to była kolejna historia o szpiegach. To jest opowieść o tym jak skutecznie można człowieka zachodu omamić. Song Liling tak naprawdę był mężczyzną a jego techniki uwodzenia jak widać były perfekcyjne. Był doskonały w tym co robił. A ignorancja i brak wiedzy na temat kultury kraju w którym przyszło funkcjonować Rene, zemściły się na nim. Pękło jego idylliczne wyobrażenie o romansie doskonałym, został oszukany, wykorzystany i poniżony, stał się także zdrajcą swego kraju. Prawdziwy bohater tej opowieści był pośmiewiskiem dla całej Francji. Na procesie sądowym ze szczegółami zanalizowano wszystkie wydarzenia a były dyplomata trafił na wiele lat do więzienia.


Ja jednak nie o tym, bo opowiedziałam całą historię. Ja tylko chce napisać, że każdy kto ma choć blade pojęcie o tradycyjnej operze chińskiej czy np. japońskim teatrze kabuki, doskonale wie że tam kobiety nie mają wstępu na scenę. Nie będę się zagłębiać już w bardziej intymne aspekty historycznych zaszłości i tradycji w tym względzie, gdzie kreatorzy ról żeńskich nie rzadko byli obiektem westchnień i pożądania całej rzeszy fanatycznych widzów obu płci. To wszystko prawda, ale naprawdę Song Liling musiał być mistrzem nad mistrzami skoro udało mu się tak długo ukryć swoją płeć. Szczerze dla mnie to trochę niepojęte ale... skoro miało miejsce to zapewne tak było.


Wbrew całej otoczce, niesamowitej emocjonalnej płaszczyźnie, ten film mnie jednak odrobinę rozczarowuje. Wierzę i jestem pewna że Azjaci zrobiliby go lepiej, na poziomie uczuć byliby w stanie z tej historii wyciągnąć jeszcze więcej. Jaremy Irons w roli głównej, jak zwykle świetny, dźwiga ten film. Ja nie miałam żadnych problemów, w przeciwieństwie do głównego bohatera, z rozpoznaniem od pierwszego momentu, że Rene zakochuje się w mężczyźnie. John Lone, który wcielił się w rolę divy operowej, grał naprawdę bardzo ale bardzo dobrze ale był dla mnie za zachodni. Boże naprawdę nie wiem co ja piszę, ale tak czuje. Wiem że "M.Butterffly" był kręcony prawie 20 lat temu ale myślę że teraz znalazło by się mnóstwo aktorów którzy jeszcze lepiej mogliby omamić nie tylko Rene ale także mnie jako widza. Nie do końca moim zdaniem przejrzyście były pokazane wszystkie skomplikowane zależności i motywy bohaterów. Za to bardzo duży nacisk kładziono na analogię z operą Puccciniego. Nieustannie obecny zachodni punkt widzenia, właściwie jednostronna perspektywa człowieka we Wschodnim potrzasku kulturowym i politycznym. Nie będę się czepiać za bardzo, bo historia z pewnością warta poznania i siła w tym filmie tkwi dla mnie w pierwszych słowach "Te zdarzenia są oparte na faktach". Oraz w stwierdzeniu że świat iluzji jaki stworzył Lilang dla Rene, był światem doskonałym z którego ten nigdy tak naprawdę nie chciał się obudzić.
Film o ignorancji "białych diabłów" jak nas ładnie nazywają Chińczycy, zapewne także o tym że duma, przeświadczenie o tym że cokolwiek się kontroluje jest bardzo mylące. A tak naprawdę jest to obraz o tym że stan euforycznej miłość musi się karmić złudzeniami, które należy podtrzymywać, inaczej rzeczywistość może ją nieprzyjemnie zmieść.

Moja ocena 7,5/10

środa, 11 lipca 2012

Kolarski lipiec

Tak, ten miesiąc jest najbardziej wyczekanym co roku pod względem kolarskich emocji. Kocham Tour de France ♥ Wyznanie publiczne i bardzo prawdziwe. Nie ma nic piękniejszego niż 3 tygodniowa podróż przez Francję wraz z kolażami. Oglądam ten wyścig zapewne od ponad 10 lat albo i dłużej. Może gdybym tyle nie podróżowała po francuskich drogach, nigdy bym nie załapała aż takiego kolarskiego bakcyla? A tak z wielkim zaangażowaniem, oglądam miasta i miejsce gdzie byłam. A jeśli przy tym są sportowe emocje to pełnia szczęścia. Plus komentatorzy najlepsi na świecie, przynajmniej ja ich za takich uważam, para panów Jaroński i Wyrzykowski.

Muszę obiektywnie stwierdzić że w tym roku Tour de France z uwagi na zbliżającą się olimpiadę jest odrobinę marudzący żeby nie powiedzieć nudnawy. Ale i tak będę się starała śledzić to co się dzieje na trasie. Tym bardziej, ze na tyle czas jest łaskawy że jednocześnie mogę się powtarzać słówka i uczyć się czegoś. Nie odbiera mi to bynajmniej przyjemności z oglądania.

Dla mnie symbolem tego wyścigu są te przepiękne pola żółtych słoneczników plus kolorowy peleton w tle. Francja w lipcu jest piękna.


Wczoraj zaczął się także Tour de Pologne na który zerkam podziwiając nasz piękny kraj okiem kamery. Ale żeby nie było że nie dopada mnie Azja i w tym aspekcie. Tutaj mnie także dogoniła.
Oglądam sobie spokojnie polski Tour na Euro Sporcie i ni z tego i ni z owego przyatakowali mnie Koreańczycy w przerwie reklamowej. Byłam tak zszokowana że zarejestrowałam właściwie samą końcówkę tej reklamy, wydawało mi się nawet że to Hyun Bin w niej występuje. Dzisiaj udało mi się ją znaleźć w sieci. Hyuna Bin'a tam co prawda nie ma, ale zobaczcie sami czym Korea atakuje europejczyków



Nie ma "letko" Azja nie pozwala o sobie zapomnieć nawet na chwilę, hi hi hi. A jaka radość że się pojawili w tej szacownej stacji. Bezcenna :D

wtorek, 10 lipca 2012

Love of Siam


Upały ewidentnie mają taki wpływ na mnie, że za dużo oglądam filmów w tematyce około yaoistycznej. Zapewne ma to jakiś związek, ale jest za gorąco aby to analizować ;) Wracam do starych tytułów sięgam po nowe. Jednym z nich jest "Love of Siam", którego nigdy wcześniej nie widziałam. Obyczajowe niezłe kino, z dobrą grą aktorską. Co w taiwańskich filmach wcale nie jest regułą. Historie są ciekawe ale realizacja i poczynania aktorów często dają wiele do życzenia. Ten obraz do takich na szczęście się nie zalicza.

Tong (Mario Maurer) i Mew (Witwisit Hiranyawongkul) są sąsiadami. Razem się wychowują i razem chodzą do szkoły. Opiekują się sobą nawzajem. Mew ma ukochaną babcię która jest jego mentorem i powiernikiem w życiowych problemach. Tong posiada szczęśliwą i kochającą się rodzinę. Każdy z chłopców czuje się bezpiecznie w swoim małym świecie. Ten spokój jednak ulega zachwianiu. Starsza siostra Tong'a ginie bez wieści. Długie miesiące poszukiwań nie przynoszą rezultatu. Rozpacz i ból po tym co się wydarzyło kompletnie burzy normalne relacje w domu Tonga. Chłopak w tym wszystkim jest mocno zagubiony, ale zawsze może liczyć na swojego przyjaciela Mew. To jednak także zostaje mu odebrane, rodzice decydują się na przeprowadzkę. Mew i Tong tracą kontakt ze sobą.



Mija kilka lat, które w życiu każdego z chłopaków wprowadziło same zmiany. Mew stoi u progu kariery muzycznej, ma swój zespół, nagrywa pierwsze utwory. Tong z kolei nadal się boryka z problemami rodzinnymi. Nic odkąd jego siostra zaginęła, nie wróciło do normy. Ojciec właśnie zapija się na śmierć, matka próbuje utrzymać męża przy życiu, ale tak naprawdę funkcjonuje gdzieś obok, chowając głęboko swój ból po stracie córki. W tym momencie los ponownie pozwala się Mew i Tongowi spotkać, przypadkowo na ulicy wielkiego miasta.



Nie wiem jak dla innych ale dla mnie nie jest to tylko film o budzącej się świadomości swoich preferencji. Bo bohaterowie są bardzo młodzi i wszystko rozgrywa się na poziomie niewinnych nastoletnich zauroczeń. Ich wątku nie odbieram jako wiodącego i wyłącznie głównego. Bo od momentu kiedy chłopcy ponownie się spotykają, za równo ich uczuciowe rozterki jak i domowe problemy Tonga są równie istotne. W jednym i drugim przypadku zostało właściwie wszystko rozłożone na części pierwsze i w piękny i mądry sposób opowiedziane. Rozpacz rodziców po stracie dziecka, odsunięcie na bok syna, który nadal wymagał zainteresowania, ale jego potrzeby przestały istnieć. Chłopak szukał pocieszenia i wsparcia. U dziewczyny go nie znalazł, bo była tak naprawdę obcą mu osobą. U Mew, który znał go wiele lat i owszem.


W tym filmie jest kilka naprawdę interesujących postaci, które dają takie poczucie, że jest to film azjatycki, że ludzie zachowują się zgodnie z wrażliwością tamtego regionu świata. Chociażby przyjaciółka Mew, która jest beznadziejnie i bez wzajemności zakochana w młodym piosenkarzu a pomimo świadomości że nic z tego nie będzie wspiera nieustająco Mew. Czy też June, młoda agentka która zgodziła się udawać, właściwie zagrać rolę zaginionej dziewczyny, by wesprzeć ojca Tonga w walce z chorobą. I matka Tong'a która w rozpaczy że znowu świat jej się wali pragnie za wszelką cenę zapobiec rodzącemu się uczuciu pomiędzy Mew i Tongiem, ale ostatecznie mówi piękne słowa: "Wybierz synu to co dla ciebie jest najlepsze".

Echhh są w tym filmie takie sceny i takie sentencje które zapadają w sercu człowieka. Widziałam lepsze filmy ale przyznaje, że momentami magia w tym obrazie jest. Nie dziwne że nastolatkowie szaleją za tym tytułem. A takie wyznanie miłości jakie napisał Mew, naprawdę robi wrażenie. Scenka dla tych co się chcą pospamować tutaj.Piosenka niezwykła w swym przekazie!
Przyznaje że chłopak grający Tonga czyli Mario Maurer, zwrócił moją uwagę i słusznie jak się okazuje bo za tą rolę dostał jakąś ważną nagrodę. A na marginesie po tych kilku latach nieźle się prezentuje, sprawdziłam to sobie:)



Historia ładnie i sprawnie opowiedziana. Poprowadzona w delikatny i mądry sposób z charakterystyczną azjatycką wrażliwością na potrzeby innego człowieka. Moim zdaniem dobry obyczajowy film. Jeśli ktoś lubi takie klimaty i nie broni się przed wątkami Boys Love, chociaż tutaj naprawdę jest wszystko potraktowane z wyczuciem, może z pewnością sięgnąć po "Love of Siam"

Moja ocena 7/10

poniedziałek, 9 lipca 2012

Wang Fei (Wong Faye)


Nie wiem czy to ogólnochiński trend czy tylko moja Pani od angielskiego ma takie upodobania w każdym bądź razie na lekcjach słuchamy w ramach odprężenia Wang Fei. Artystka wielce popularna za wielkim murem. Poezja śpiewana jak to nasza prelegentka ładnie wytłumaczyła.
No bo ja to mam szczęście, jak się czymś zajmuje to po całości i los mnie nieustannie pcha ku rzeczom które mnie interesują. Zapisałam się na letni kurs angielskiego i trafiłam do grupy którą prowadzi Chinka. Moja radość jest ogromna, co nieustannie moim kulawym angielskim wyrażam, w duchu modląc się aby prowadzącej nie zmienili. Dziewczyna już chyba jest lekko wystraszona. A w ramach dobicia jej przyatakowałam ją k-popem. O czym ona biedna miała blade pojęcie, aż sobie sprawdziła w google i z wielkiem aaaaa - to ci bardzo młodzi , patrząc na mnie wymownie i konfrontując z moim zaawansowanym wiekiem, chłopcy i dziewczęta którzy ciągle tańczą, zaświtało jej w głowie. Jedynym artystą chińskim którego z głowy na poczekaniu mogłam wyklepać był Jay Chou, co z jakimś mega zrozumieniem i aprobatą się nie spotkało. Więc już po całości wiem że popowymi tworami nie mam co wyskakiwać. I w sumie rozumiem dziewczynę bo ja także ogólnie popu nie słucham, nawet nie wiem za bardzo co się dzieje na rynku zachodnim a tym bardziej polskim w tym obszarze.

Jednak walczyć w temacie dalej nie będę, co by narodu polskiego nie pogrążyć. Może jakąś Anne Marie Jopek zapodam, w klimacie przynajmniej będzie. Poezja śpiewana w wydaniu chińskim jest naprawdę niezła, pani Wang Fei spokojnie daje radę, tylko ja jakby bujam na innych poziomach. Ale z obecności Chinki jako lektorki, jak się domyślacie, jestem wielce zadowolona :D



Ai No Kotodama


Jest to jeden z nielicznych filmów z gatunku Boys Love, który nie sięga po martyrologię związków męsko-męsko. On jest jak mangi yaoi, z odrobiną zawirowań uczuciowych, które przecież muszą istnieć, ale wszystko toczy się w pozytywnym nastroju. Dlatego od czasu do czasu przypominam sobie historię Tachibany i Ootani.



On ,on i ona. Trójkącik klasyczny. Tachibana (Yasuka Saito) i Ootani (Hidenori Tokuyama) razem wynajmują mieszkanie. Doskonale się rozumieją i dogadują. Właściwie na studiach i w wolnym czasie są nierozłączni. Tam gdzie jeden tam i drugi. Ootani trochę gburowaty zamknięty w sobie i wesoły kontaktowy Tachibana. Właściwie pełnia szczęścia, studia, praca i przyjaciel u boku. Pojawia się jednak śliczna ona, czyli Yuki, dawna koleżanka ze szkoły. Wydaje się być zainteresowana Tachibaną i zaczyna się kręcić wokół chłopaków. A pomiędzy nimi wzrasta napięcie, czym bliżej jest Yuki, tym bardziej zagrożony czuje się Ootani. Zaczyna coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę z tego że jego relacje z Tachibaną to coś więcej niż przyjaźń. Zazdrość zaczyna kłaść się swoim cieniem na to co łączyło do tej pory chłopaków.

Siłą "Ai No Kotodama" jest nie obciążanie widzów nieustającymi problemami. To historia dwóch chłopaków, którzy muszą zdefiniować do końca swoje relacje. Podana w radosny, miejscami nawet animowy sposób. Trochę słodki momentami, odrobinę przerysowany, ale mi kompletnie to nie przeszkadzało. Istnieje fabuła i ten film jest o czymś, to następny jego plus. Nie ma mocnych scen łóżkowych i zbyt wielu rozdzierających dylematów. Jest dziewczyna, trochę zagubiona w tym trójkącie, to prawda, ale ja przyznaje że nie kibicuje jej zbyt mocno. Ba jestem jej w pewien przewrotny sposób wdzięczna, że się pojawiła by stać się induktorem zmian w życiu chłopaków.


Naprawdę nie rozumiem dlaczego takich mang jak Ai No Kotodama Japończycy nie ekranizują więcej. Przecież jest ich cała masa i świetnie się na nich bawimy. Jeśli ktoś zna tytuły filmowe w podobnych klimatach, będę wdzięczna za wskazanie. Choć zdaje sobie sprawę że to nic nowego i odkrywczego to jednak ten film jest w kategorii pozytywne Boys Love jednym z moich ulubionych :)

Moja ocena 7/10

niedziela, 8 lipca 2012

You are my pet



Do tego filmu można podejść poważnie i bardzo się zawieść, albo potraktować z przymrużeniem oka i się nim bawić. Ja jestem gdzieś po środku. Bawiłam się nieźle, ale nie mogę powiedzieć że "You are my pet" mnie oczarował.


Pewna redaktorka ważnego pisma jest już lekko zawiedziona swoimi związkami z mężczyznami. A samotność biedaczce zaczyna doskwierać. Koleżanki nieustająco zachwalają instytucję zwierzaka w domu, jako wiernego i oddanego towarzysza. A przede wszystkiego takiego, którego można kontrolować. To się wydaje idealnym rozwiązaniem dla Ji Eun Yi (Kim Ha Neul) i zaczyna się rozglądać za małym szczeniaczkiem. Do zakupu jednak nie dochodzi, bo brat przyprowadza do domu przyjaciela. Tancerza który aktualnie nie ma się gdzie podziać. Eun Yi jest przeciwna ale po drobnych pertraktacjach zgadza się żeby ... został. Stawia jednak warunek, chłopak ma wejść w rolę jej psa o wdzięcznym imieniu Momo. Piesek jak to piesek, musi całkowicie się podporządkować właścicielce inaczej dosięgną go dotkliwe kary. Desperacja lokalowa lub urok młodej pani, a zapewne jedno lub drugie, sprowadza Kang In Ho (Jang Geun Suk) do roli domowego pupilka. Wywiązuje się z tego zadania na tyle dobrze, że właścicielka zapomina momentami, że to jednak człowiek. Mimo wszystko wygląda na to, że obydwoje bawią się doskonale. On jako słodki piesek, ona jako groźna i wymagająca pani , nie zapominająca o potrzebach swego podopiecznego.
Dziwny układ? To mało powiedziane. Ale tworzący mnóstwo zabawnych sytuacji, które nadają lekkości tej komedii.


Od razu uprzedzam, że miałam obawy przed obejrzeniem tego tytułu. Po pierwsze Suk, zapędzony mocno w androgeniczny wizerunek. Nie lubię go aż tak wystylizowanego. Po drugie znowu Suk, który był w apogeum chyba swego wychudzenia i przemęczenia pracą. Reanimacje kroplówkami na planie filmowym, to już mocna przesada. Entuzjazmem więc nie pałałam by ten film zobaczyć. Nie było jednak tak źle jak się spodziewałam. I naprawdę nie wiem czy to Sukki ,i chęć matkowania mu hahahaha, po raz kolejny wprowadziło mnie w doskonały humor. Fabuła sprzyja by ponownie przygarnąć biednego pieska i się nim zaopiekować. Psy jednak kiepsko tańczą, więc niech się lepiej nie zabierają za takie wyzwania jeśli nie muszą ;)


Tak naprawdę to komedia jakich wiele, z nie do końca przemyślanym scenariuszem, troszkę pourywanymi wątkami, ale spokojnie bez problemu podąża się za koncepcją, która jest mało skomplikowana. Nie analizując głębiej zakrętów psychiki ludzkiej, których meandry momentami są aż nazbyt zagmatwane, można sięgnąć po ten film i miło i nie zobowiązująco spędzić czas.

Moja ocena 6/10

sobota, 7 lipca 2012

Srebra Edynburga



Obecnie w krakowskim rynku w pałacu Krzysztofory, można obejrzeć wyjątkową wystawę - Srebra Edynburga. Coś co jest związane ze Szkocją a na dodatek z miastem w którym mieszkałam półtora roku, nie mogło umknąć mojej uwadze. Z wielką radością ruszyłam na wystawę i szczerze nie wiedziałam czego się spodziewać. Raczej wyobrażałam sobie, że będą to historyczne srebra noszone i używane przez arystokrację szkocką. Zaskoczeniem było to, że były to wyroby współczesne, ale szybko donoszę że zrobiły na mnie nie małe wrażenie, podejrzewam że nawet większe niż te które były wyrabiane w przeszłości.

Historia tego projektu jest prosta. Stworzyć przedmioty codziennego użytku, oczywiście w srebrze. Pomysł na te dzieła sztuki jednak miał pochodzić z jednej strony od sławnych Szkotów z drugiej od mistrzów jubilerstwa. Końcowy efekt to kilkanaście prac w którym zamknięta jest idea i duch twórców. Wrażenie niezapomniane. :)
I to co najbardziej kocham w takich pracach to tą cząstkę patriotyzmu i dumy ze swojego kraju. To udało się znakomicie po raz kolejny Szkotom, to promocja swojego kraju w piękny i ciekawy sposób.

Srebra Edynburga w Krzysztoforach from Muzeum Historyczne m. Krakowa on Vimeo.


P.S Jak Pan zaczyna mówić po szkocku to ja po prostu wymiękam, ale to tak tylko na marginesie ;)




piątek, 6 lipca 2012

HANDSOME PEOPLE - Woowei Woowei

Moja propozycją na energetyczne wsparcia w te upalne dni.

Ta piosenka bardzo mi się przydaje właśnie teraz i zawładnęła moją muzyczną świadomością.

Lekko, łatwo i radośnie :)
Odnaleziona dzięki cleo

środa, 4 lipca 2012

Apteka pod Orłem

Pragnę zachować kilka reminiscencji krakowskich. Z pewnością temat dla czytelników tego bloga mało ciekawy dla mnie jednak dokument potrzebny by pewne rzeczy nie zagubiły się w mojej kulawej pamięci. Pojawi się zapewne kilka notek z podróży po krakowskich ulicach, akcenty azjatyckie jak najbardziej będą obecne. Od Azji nie jestem w stanie się uwolnić :)


Aptekę pod Orłem odwiedziłam trochę przypadkiem. Poniedziałek to dzień w którym większość muzeów jest zamkniętych dla zwiedzających. Apteka była jako jedna z nielicznych otwarta więc pobiegłam do niej i dodatkowo otrzymałam od losu niespodziankę. Nieświadomie trafiłam na możliwość zwiedzania nie tylko samego muzeum ale także dzielnicy Podwzgórza, które jest ściśle związane z gettem krakowskim. Samo Podwzgórze już odwiedzałam wcześniej dzięki mojej koleżance, która pokazała mi tą trochę zapomnianą dzielnicę Krakowa. Teraz patrzyłam na nią z innej perspektywy. Dzięki Pani kustosz Annie Piórko poznałam Podwzgórze okresu wojny.
To bolesny i trudny okres ale ściśle związany z naszą historią. Wiadomości które przekazała nam Pani przewodnik bezcenne i unikalne. Cieszę się że właśnie tego dnia przywiało mnie na mały placyk przed apteką. To była wyjątkowa lekcja historii.




Kilka informacji z YT za damzmys

"W roku 1909, w wolnym jeszcze wówczas mieście Podgórzu, Józef Pankiewicz założył aptekę "Pod Orłem". Mieściła się w narożnym budynku u zbiegu ulicy Targowej i placu Zgody 18 (dziś plac Bohaterów Getta). Od roku 1933 prowadził ją syn Józefa, Tadeusz Pankiewicz, farmaceuta z dyplomem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie spodziewał się wówczas zapewne, że wraz ze swą apteką przejdzie niebawem do historii.

Los chciał, że podczas II wojny światowej apteka znalazła się w samym centrum utworzonego w Podgórzu getta żydowskiego (1941 r.), a jej właściciel - który zamieszkał w pokoju dyżurnym na zapleczu - był na jego terenie jedynym Polakiem. Początkowo uszło to uwadze władz niemieckich, a gdy ustanowiono stały dyżur nocny tej jedynej apteki w getcie, zostało nieoficjalnie usankcjonowane. Pankiewiczowi pomagały trzy dochodzące "na przepustki", zaufane farmaceutki.

Apteka działała aż do tragicznej likwidacji getta w marcu 1943 roku, pomagając i nierzadko ratując życie jego mieszkańcom. Była miejscem konspiracyjnych spotkań, punktem kontaktowym, tu przekazywano prowiant i leki dla mieszkańców getta, udzielano wreszcie schronienia i organizowano fałszywe dokumenty.

W uznaniu zasług Tadeusz Pankiewicz został po wojnie odznaczony medalem "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata" i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Swoje wspomnienia uwiecznił w książce Apteka w getcie krakowskim, wydanej po raz pierwszy w 1947 roku. Z upaństwowioną (1951 r.) apteką, opatrzoną teraz urzędowym numerem 31, rozstał się szybko, prosząc o przeniesienie do innej. Zmarł w Krakowie w 1993 roku. W ostatniej drodze towarzyszyła mu 40-osobowa grupa przybyszów z Izraela.

W roku 1967 władze zlikwidowały aptekę, niszcząc historyczne wyposażenie. Jej wnętrze zamieniono w bar piwny. Dopiero w roku 1983, w odtworzonym wnętrzu apteki, urządzono stałą ekspozycję dotyczącą getta i martyrologii Żydów. Muzeum to wsparli finansowo m.in. Roman Polański i Steven Spielberg."

Tadeusz Pankiewicz jawi mi się w tych opowieściach jako człowiek wielkiej kultury i ogromnego serca dla bliźniego. Tak jak w czasie wojny z zaangażowaniem pomagał na terenie getta, tak w czasie stanu wojennego nadal prowadził pomoc dla potrzebujących, między innymi sprowadzał leki zza granicy .

Mam nadzieję że magister Pankiewicz nigdy nie popadanie w zapomnienie. Musimy pamiętać także my, o naszych wielkich rodakach.


Tadeusz był bliskim kuzynem znanego malarza i grafika Józefa Pankiewicza.